Po przerwie reprezentacyjnej wznowimy rozgrywki ligowe meczem z mistrzem Polski – Legią Warszawa. To mecz na szczycie Ekstraklasy, który już teraz wzbudza mnóstwo emocji. Wicelider nie poniósł jeszcze w tym sezonie ligowej porażki u siebie, ale kibice Górnika wykupili wszystkie przysługujące im bilety i wierzą, że zobaczą, jak ta passa warszawian dobiega końca.

Nikogo nie powinno dziwić, że nie tylko fanów Legii, ale również wielu dziennikarzy, ekspertów i działaczy gryzie fakt, że warszawski klub przegrywa z Górnikiem w ligowej tabeli i poległ w bezpośrednim starciu w Zabrzu. Nie spodziewali się, że Trójkolorowi mogą ich przeskoczyć, zatem ich dobrze poukładany świat zadrżał w posadach. Dlatego czytając media sportowe w przededniu meczu z drugą drużyną tabeli, raz za razem trafiamy na reakcje obronne.

„Najsłabszy lider w Europie!”, „Legia chce Żurkowskiego!”, „Wieteska wróci do Legii?”… Dużo się mąci przed starciem z zespołem, który teoretycznie miał być teraz liderem Ekstraklasy. Próbuje się deprecjonować osiągnięcia drużyny, osłabiać jej ducha, skłócić zawodników. Ogólnie mówiąc – Górnik zwycięża mecz za meczem, ale jest słaby, opiera się na jednym, emerytowanym strzelcu i do tego już w styczniu cały skład i tak się posypie do tego stopnia, że w pierwszej wiosennej kolejce na boisko będzie musiał wbiec trener Brosz. Nie ma się czego bać, pół ligi jest w stanie pokonać ten wrak drużyny.

Górnik nie jest zespołem, który lubi prowadzić grę, a w ataku pozycyjnym zmiata przeciwnika z powierzchni ziemi. Wszyscy wiedzą, że zwykle mamy niski procent posiadania piłki, a mnóstwo goli strzelamy po kontratakach i stałych fragmentach gry. A zatem im bardziej przeciwnik się rzuca na naszą defensywę, tym lepiej, bo tym mocniej go można ugodzić. W tym zabrzańska ekipa jest świetna i niejeden rywal już się o tym przekonał. O ile dziennikarskie rewelacje o zbliżającej się wyprzedaży mogą być irytujące, to już wypowiedzi o boiskowej słabości Górnika wcale nie powinny nam szkodzić. One pozwalają uwierzyć przeciwnikom, że nie ma się czego bać. Że można zaatakować, strzelić kilka bramek i wygrać mecz. Paradoksalnie, warszawscy eksperci robią nam nawet przysługę.

Jedną z dawno sprawdzonych taktyk jest zaproszenie rywala na swoją połowę, by uwierzył, że jest lepszy, zlekceważył sytuację i za chwilę stracił panowanie nad boiskowymi wydarzeniami. Sprawą nadrzędną jest wynik, a nie pieszczenie piłki i zadowalanie ekspertów telewizyjnym studiu lub rubryce z felietonami sportowymi. Zatem jeżeli ta taktyka jest skuteczna, to po co grać w sposób, który nie pasuje do zawodników, których się posiada i sprawia im więcej problemów? Grasz tak, jak możesz i robisz wszystko, żeby wygrać. Gdyby Leicester City pod wodzą Claudio Ranieriego przejmowało się krytyką, nie zostałoby mistrzem Anglii. Włoch nie kazał rozgrywać N’Golo Kante ani dryblować Danny’emu Drinkwaterowi. Dał rozgrywać Mahrezowi, zaskakiwać Okazakiemu i biegać z przodu Vardy’emu. U nas rywali niszczą Kurzawa, Kądzior, Wolsztyński i Angulo. Skoro razem kreują i strzelają wystarczająco dużo bramek – a tych Górnik ma najwięcej w lidze – to wszelkie dywagacje o słabości Górnika należałoby odłożyć na bok. To niepotrzebne wywieranie presji na zawodników, by coś jeszcze komuś udowadniali. Nie muszą. Tabela udowadnia!

Ale pozwólmy ekspertom mówić. Niech dla nich Górnik będzie nie tylko najsłabszym liderem w Europie, ale i na świecie. Nie tylko w tym sezonie, ale i w historii. Paplanina jak na razie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Kolejne drużyny dają się wciągnąć w pułapkę pod tytułem „ten slaby lider”. I jest ogromna szansa na to, że „ten przepotężny wicelider” również w nią wpadnie, ku rozczarowaniu wielu postaci w najpopularniejszych sportowych mediach. A wtedy oni sami również będą temu winni, my zaś będziemy mogli podziękować im za robotę, którą bezwiednie wykonali.

(MK)